niedziela, 28 sierpnia 2011

Kochane dzieciaczki

- Czy nie zauważyłeś czegoś dziwnego, Romanie? – zapytała Małgorzata. Siedzieli na balkonie pokoju hotelowego nad basenem napełnionym najbardziej błękitną wodą, jaką kiedykolwiek widzieli. Słońce wysoko wisiało na niebie nie skażonym ani jedną chmurką. Wszędzie wokół rosły palmy, otaczające ożywczymi cieniami białe domki z niebieskimi okiennicami. W oddali, na wzgórzach, majaczyły w rozpalonym powietrzu gaje oliwne i pomarańczarnie. Jednak nie tak to sobie wyobrażali. Pocztówki, które oglądali w biurze podróży, były pełne kolorów i kontrastów.
- Jakieś to wszystko brudne, kolory są mdłe – przyznał Roman.
- Och, nie o to mi chodzi – zdenerwowała się Małgorzata, od samego początku Roman powtarzał, że wszystko wygląda inaczej niż na pocztówkach, a przecież i tak było pięknie – Nie bądź małostkowy.
- Małostkowy? – Roman gwałtownie obrócił się w jej kierunku i coś strzyknęło w krzyżu. Jęknął.

- Uważaj – upomniała – bo znów nie będziesz się mógł ruszyć przez tydzień.
- Nie używaj przy mnie tych swoich... słówek – zasyczał Roman – Małostkowy, też mi coś.
- Dobrze, już dobrze. Gdzie idziesz?
- Na basen.
- Przecież nie wolno ci pływać.
- Tylko pomoczę nogi.
Po chwili zbiega już schodami. No dobrze, zbiega to może nie najlepsze słowo. W każdym razie nie trzymał się poręczy. Nawet był wyprostowany, szedł, jakby był o dziesięć lat młodszy.
Wciąż jest przystojny – pomyślała Małgorzata. Kiedyś był przystojniejszy, ale teraz też trzyma się całkiem nieźle. Mężczyźni wolniej się starzeją.
Patrzyła jak Roman zanurza nogi w basenie. Chyba nie był szczęśliwy, chyba chciałby już wracać.
- Jeszcze tylko tydzień, kochanie – szepnęła do siebie – A właściwie to nawet tylko pięć dni, do piątku.
Rozejrzała się wokoło. Co było nie tak, co ją tak drażniło?
Od początku, od chwili, kiedy wyszli z samolotu miała to dziwne przeczucie. Narastało z każdym dniem, ale mimo wysiłków, mimo że tak bardzo starała się skupić, nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. W sąsiednim bungalowie pojawiła się pani Goldman. Przyleciała tydzień przed nimi i od razu się zaprzyjaźniły. Goldmanowie mieli – tak jak oni – dwoje dzieci. Kupiły im wakacje w Grecji za ostatnie pieniądze. I to trzy, a nie dwa tygodnie.
- Nie chcieliśmy tego wziąć. Wiecie, dzieci mają tyle problemów, mieszkania, samochody na kredyt, ciągłe wydatki. Po co nam, starym, wyjazdy na wakacje. My już się przecież wyszaleliśmy. Teraz ich kolej. Ale upierali się, nie chcieli słyszeć odmowy – mówiła pani Goldman.
- Dobrze zrobiliście – wykrzyknęła z aprobatą Małgorzata – Byłoby im przykro. Poza tym myślę, że skoro zrobili taki wysiłek, to nie jest z nimi aż tak źle.
- Pewnie masz rację, jednak ciągle mamy wyrzuty sumienia. Kochane dzieciaczki.
- Tak, kochane dzieciaczki.
Roman też nie chciał słyszeć o wyjeździe, kiedy dzieci przyniosły im bilety.
- A co ja będę tam robił? – pytał i nie dawał się przekonać. Gdyby nie Małgorzata, pewnie by nie wyjechali. Dzieciaki miały zająć się gołębiami i psem Artkiem, który przybłąkał się swego czasu do Romana.
- To tylko dwa tygodnie.
Tylko dwa tygodnie.
Jeszcze raz rzuciła okiem na okolicę, w kierunku drewnianej chaty przy drodze, zaraz koło pomarańczarni. Zauważyła, że biały koń, którego dostrzegli już pierwszego dnia, ciągle tam jest. Stał przywiązany do słupa na długim powrozie, jednak starał się trzymać blisko chaty, by być w cieniu. Nigdy jeszcze nie widziała właściciela konia. Czasami jakieś dzieci przechodzące koło ogrodów podawały mu jedzenie albo przynosiły wiaderko z wodą. Cóż mogło stać się z właścicielem?
Może właśnie stąd brał się jej niepokój? Może z powodu tego dziwnego konia albo jego właściciela, którego nigdy nie widziała.
Roman wdrapał się na schodki.
- Ciągle tam jest?
- Tak, jak zwykle. Stoi w cieniu. Jest piękny.
- Niewiele stąd widać.
- Ale jest piękny.
- Zabiłbym sukinsyna – powiedział Roman z myślą o właścicielu zwierzęcia – Jak można zostawić konia na parę dni bez jedzenia i wody. Gdybym tylko był młodszy, zabiłbym jak nic.
Małgorzata pokiwała głową z przekąsem.
- Tak, staruszku. Chodźmy się zdrzemnąć.
Następnego dnia wstali później niż zwykle. Roman przeciągnął się ze śmiechem. Pomyślała, że przeciąga się jak dawniej, kiedy był dużo młodszy. Więc jednak Grecja mu służy.
- Nie zniosę kolejnego dnia upału.
- Jeszcze tylko cztery dni. Dasz radę.
- Chociaż jedna chmura – Roman udał się na balkon – Jedna jedyna.
- Od kiedy przyjechaliśmy, nie było żadnej chmury. Grecja słynie ze słońca i bezchmurnego nieba. Dlaczego chmury miałyby się teraz pojawić?
- O przepraszam, jedną widziałem.
- To była tylko smuga.
- Wyglądała jak chmura.
- No dobrze – maż był strasznym uparciuchem. Postanowiła zmienić temat i zapytała o białego ogiera – Wciąż tam jest?
- Nie widzę – skupił wzrok na chacie – Tak, jest. Chyba odpoczywa. Może to i lepiej, że tak sobie leży pod tą chatą niż miałby harować w tym upale. Nie wygląda najmłodziej.
Małgorzata wciąż zastanawiała się, co ją gnębi.
- Do czego można używać koni w Grecji? Jeszcze na takiej maleńkiej, skalistej wyspie?
- Może ciągnie wózki z pomarańczami.
- Myślałam, że do tego używają osłów. Po tych skałach łatwiej chodzić osłom niż koniom.
- Koń jest mniej uparty. Ale ten jest już staruszkiem – powtórzył – Pewnie dlatego nie gonią go już do pracy.
- Zostawili go, żeby umarł.
Małgorzata posmutniała, ale zaraz pomyślała, że nie powinna się martwić. Nie powinna zastanawiać się, co tu jest nie tak, dręczyć, z wysiłkiem przekopywać pokłady umysłu w poszukiwaniu zrozumienia. W końcu jest na wakacjach. Nie po to tu przyjechała.
Pokrzepiona tą myślą wstała energicznie z posłania.
Spojrzała na męża i właśnie wtedy ją to uderzyło.
Jest staruszkiem. Koń też jest staruszkiem. Pani Goldman, inni sąsiedzi. Wszyscy są staruszkami.
- Chyba już wiem, co mi się nie podoba.
- Co takiego?
- Tu są sami starzy ludzie, żadnej młodzieży, dzieci.
- Przecież widzieliśmy dwójkę, tych od konia.
- To dzieciaki dyrektora hotelu, chodzi mi o turystów. Wszyscy turyści są starzy.
- A kelnerka.
- Mówiłam ci, że chodzi mi o turystów.
Roman podrapał się po głowie.
- No tak, i co z tego?
- Nie rozumiesz? – Małgorzata grzebała już w torbie.
- Czego szukasz?
- Są – wyciągnęła koperty z biura podróży i wyjęła z nich bilety – No tak, są w jedną stronę.
Roman wyrwał jej jedną z kopert.
- Boże, wiesz jak nazywa się to biuro podróży? Spokojna jesień.
- O Boże – krzyknęła Małgorzata.
Wykręciła czym prędzej numer na recepcję i zapytała, o której godzinie podstawią w piątek autobus do portu. Słuchała przez chwilę, po czym ciężko odłożyła słuchawkę.
- Co powiedzieli?
- Że możemy zostać jeszcze tydzień. Mają promocję. Wszystkie koszty są opłacone. Mamy cieszyć się słońcem i morzem. To nasz szczęśliwy dzień.
Siedzieli patrząc w milczeniu w bezchmurne niebo.
- Chociaż jedna – powtórzył Roman.
Małgorzata wyjrzała przez okno. Koń podniósł się i wolno przeszedł naokoło słupka, do którego był przywiązany. Ciężko pokręcił łbem zarzucając to na jedną, to na drugą stronę siwą grzywę. W pewnej chwili stanął dęba i gwałtownym szarpnięciem próbował urwać się z powrozu, ale lina trzymała mocno, naprężyła się jedynie sprężyście; potem opadła na ziemię, gdy koń z rezygnacją przewrócił się na bok.
- Może pójdziemy go nakarmić? – zaproponowała kładąc dłoń na ramieniu Romana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz